aosporcieaosporcieaosporcie

1 sierpnia 2014

Hiszpańska kolonia podbije Portugalię?

Ostatni sezon do nich zdecydowanie nie należał. Piłkarze Porto finiszowali dopiero na trzecim miejscu w lidze, nie zdobyli nic oprócz Superpucharu Portugalii. W tym, który dopiero się rozpoczyna, ma być jednak znacznie lepiej. Czy Porto pomoże hiszpański zaciąg?

Po bardzo suchym sezonie w klubie zaszła niemała rewolucja. W klubie z Estádio do Dragão zmieniło się naprawdę sporo. Począwszy od sponsora technicznego, kończąc na zmianach kadrowych. Po 14 latach współpracy zrezygnowano ze współpracy z Nike, a teraz Smoki ubrane będą w stroje Warrior. Tak, to ta amerykańska firma, która już kilka razy zaszła za skórę kibicom Liverpoolu. Nowe trykoty Porto są jednak całkiem ładne.

¿Hablas español?
Zmiany doszły też oczywiście szatnię zespołu. Paulo Fonseca zwolniony został w trakcie trwania poprzedniego sezonu, a jego następca, czyli Luís Castro był tylko opcją tymczasową. Porto potrzebowało nowego szkoleniowca z krwi i kości.

Padło na Julena Lopeteguiego, czyli byłego już selekcjonera młodzieżowych reprezentacji La Roja. To trzeci hiszpański szkoleniowiec w 120-letniej historii klubu po Luisie Pasarínie i Víctorze Fernándezie (ten drugi właśnie został nowym trenerem Deportivo).

Ważniejsze jest jednak to, że to pierwszy od blisko ośmiu lat zagraniczny trener, który poprowadzi Smoków. Siłą rzeczy, filozofia klubu musi się trochę zmienić. Ten proces już właściwie trwa.

Chcesz dobrego grajka? Zadzwoń do sąsiada
Bask po objęciu stanowiska i podpisaniu kontraktu od razu wysłał swoich ludzi na stare śmieci. Najpierw polecieli oni do trzech potężnych hipermarketów do Madrytu i Barcelony. Sprowadzili stamtąd Adriána Lópeza, Ólivera Torresa, Casemiro i Cristiana Tello. Za czterech tych niewątpliwie porządnych zawodników klub zapłacił 14,5 miliona. Co prawda, aż trzech z nich na Estádio do Dragão przywędrowało w ramach wypożyczeń, ale to i tak kolejny świetny biznes w wykonaniu działaczy 27-krotnych mistrzów Portugalii.

To jednak nie koniec zakupów u sąsiada. Na deser skauci udali się jeszcze do takich osiedlowych spożywczaków. Najpierw do Pampeluny, by wreszcie kupić następcę starzejącego się coraz bardziej Heltona. Padło na Andrésa Fernándeza, który i sam chciał odejść, i Jan Urban zbytnio przed tym transferem się nie bronił. Później do Grenady, by jeszcze bardziej wzmocnić ofensywę. Yacine Brahimi na brazylijskich boiskach udowodnił, że pokładane w nim nadzieje na pewno mogą się spełnić.

Wydawać by się mogło, że to już koniec zakupów swoich rodaków (oczywiście Casemiro to Brazylijczyk), a tu nagle Lopetegui zdecydował się pomóc José Ángelowi, który wiecznego miasta nie podbił. Co prawda Porto zdobyło zaledwie 50% praw za kartę 24-latka, ale za to nie musiało płacić Romie żadnego odstępnego.

Latający Holender i inni
To jednak nie koniec wzmocnień, tyle że teoretycznie to już wszystkie transfery śmierdzące na kilometr ręką nowego szkoleniowca. Pozostają jednak jeszcze te pozostałe, która i tak pachną nam lekko Hiszpanią.

Bruno Martins Indi był jedną z rewelacji niedawno zakończonych Mistrzostw Świata. Obserwowała go Barcelona, ale 7,7 miliona euro na konto Feyenoordu wpłaciło jednak Porto i to właśnie do miasta wina powędrował wielki talent holenderskiej piłki.

Kolejnym transferem był Daniel Opare. Niby Ghańczyk, niby grający przez ostatnie cztery lata dla Standardu Liège, ale jednak. Kto sprowadził go do Europy? Real Madryt, który w 2010 roku wypatrzył tego prawego obrońcę w tunezyjskim Sfaxien.

Jest jeszcze trzech piłkarzy, którzy do mojej teorii spiskowej nie pasują, ale takich Porto też zawsze sprowadza. To zawodnicy znający doskonale ligę, grający w niej od kilku lat. Tym razem wyborem Porto byli: Leocísio Sami, Ricardo Nunes i Evandro. Smoki muszą mieć szeroką kadrę, bo w sezonie biorą udział w czterech różnych rozgrywkach.

Odejście od filozofii?
Ktoś postawił ostatnio tezę, że Porto, przeprowadzając tę iście ciekawą rewolucję, odchodzi od swojej filozofii sprowadzania do Europy młodych talentów z Ameryki Południowej, które potem wypływały na szerokie wody i były sprzedawane za miliony. W ostatnich latach mieliśmy przecież takich piłkarzy jak: Hulk, Radamel Falcao czy James Rodríguez. To zawodnicy, którzy zostali wypromowani w klubie zdobywcy Ligi Mistrzów z 2004 roku, a teraz są gwiazdami i szaleją w wielkich klubach (no, w większości).

To oczywiście prawda, ale powiedzmy sobie szczerze - Porto od kilku lat, mimo wszystko, stało w miejscu. Żeby triumf w Lidze Europy z 2011 roku nie był niedługo wspominany jak ostatnie europejskie sukcesy największego rywala, czyli Benfiki, klubowi były potrzebne zmiany. Zdecydowano się na pozyskanie piłkarzy z, w ostatnich latach, najlepszej kuźni talentów. Czy decyzja ta okaże się słuszna? Śmiem twierdzić, że tak. Do sparingów wielkiego znaczenia nie przywiązuję, ale one się ze mną zgadzają: w przedsezonowych przygotowaniach z pięciu spotkań Porto punkty straciło tylko w tym ostatnim - remisując 0:0 z Saint-Étienne.

Póki co nieźle prezentuje się Tello, a największym pozytywnym zaskoczeniem jest Sami, który w niedawnym starciu z Genk zaliczył dwa trafienia. Jeśli tak dalej pójdzie, to jestem spokojny o Porto. Ba! Myślę nawet, że w przyszłym sezonie po raz pierwszy od dawna portugalskie drużyny mogą namieszać nie w Lidze Europy, ale w tych najważniejszych klubowych rozgrywkach na Starym Kontynencie. A Wy co myślicie? Piszcie!

0 komentarze:

Prześlij komentarz