aosporcieaosporcieaosporcie

13 grudnia 2019

"Niektórzy lekarze pukają się w głowę, gdy mówię im, że biegam po 350 kilometrów"


Dla zwykłego człowieka dystans maratonu wydaje się ogromnym wyzwaniem, do którego niektórzy przygotowują się latami. Artur Kujawiński, będąc ultramaratończykiem, traktuje jednak tego typu dystans jedynie jako trening. Tygodniowo jest w stanie pokonać setki kilometrów, a ostatnio przebiegł wzdłuż całą Szkocję. O swym niezwykłym brytyjskim wyzwaniu, poradach dla amatorów czy sytuacji biegaczy w Poznaniu opowiedział mi w najdłuższym w historii wywiadzie dla aosporcie.pl! Miłej lektury!

Jest Pan po Run Across Scotland, czyli biegu wzdłuż całej Szkocji. Dotarł Pan na metę, choć ponad 60 procent uczestników musiało przedwcześnie zejść z trasy. Czy w Pana przypadku o końcowym sukcesie zaważyła bardziej determinacja czy jednak doświadczenie?

- Można powiedzieć, że byłem ostatni, który pozostał na trasie. To jednak przecież nie moja wina, że wszyscy za mną nie podołali i odpadli (śmiech). Organizator nawet bardzo fajnie nazwał mnie "finałowym biegaczem". O ukończeniu tego biegu zaważyła w głównej mierze determinacja. Na trasie miałem od czasu do czasu telefoniczny kontakt z moimi znajomymi, którzy informowali mnie o tym, że kolejni biegacze rezygnują. Ja oczywiście spodziewałem się, że pewnie koło 30 procent odpadnie, ale już w trakcie biegu dostałem informację od organizatora, że z trasy zeszła już ponad połowa uczestników. To pokazuje, jak wielkie są trudy takiego biegu. Każdy uczestnik jest przecież świetnie przygotowany i zdaje sobie sprawę z wyzwania, jakie niesie za sobą ponad 350-kilometrowa trasa. Dlatego właśnie w tracie takiego biegu najważniejsze jest, by skupić się na jego ukończeniu. To już jest wielki sukces.

Pod jakim względem przygotowania do biegu ultra różnią się od treningów stricte pod maraton?

- To przede wszystkim bardzo duży kilometraż. Trzeba mieć mocną psychikę, którą przecież ciężko wytrenować. Ciało jest z pewnością znacznie łatwiej do tego wszystkiego przygotować. Natomiast gdy na trasie pojawiają się przeszkody w postaci zmęczenia oraz przeciążenia organizmu, to właśnie wtedy testowany jest twój charakter i pewnie wielu osobom odechciałoby się w takim momencie dalszego biegu. Przy takim długim dystansie pojawia się też obawa o problemy natury czysto fizycznej. Człowiek na trasie ultramaratonu może mieć ogólne problemy z poruszaniem się. Dlatego też jedna z maksym towarzyszących ultramaratończykom brzmi: "póki napierasz do przodu, jesteś zwycięzcą i cały czas jesteś w grze". Przygotowania same w sobie są oczywiście ciężkie. Ja przed Run Across Scotland wyjechałem na obóz do Szklarskiej Poręby, gdzie biegałem dwa razy dziennie. To są obciążenia rzędu 240 kilometrów w ciągu tygodnia, więc około po 30 kilometrów dziennie, do tego wszystkiego głównie po górach, a to jeszcze potęguje poziom trudności. To nie jest tak, że idziemy sobie nad Rusałkę i chwilę potruchtamy. Im więcej kilometrów zrobimy przed takim biegiem, tym mniej nas będzie boleć. Do tego dochodzi też ogromna logistyka, również już podczas samego biegu, gdzie pomaga doświadczenie. Ostatnio właśnie odbył się Ultra-Trail du Mont-Blanc na 170 kilometrów wokół tego masywu i bardzo wielu uczestników zmagało się tam z problemami żołądkowymi. One wraz z obtarciami i słabszą głową są głównymi przyczynami, przez które biegacze muszą schodzić z trasy. To wszystko jest przecież trudno wytrenować i to właśnie wtedy kluczowe okazuje się to doświadczenie.

Chyba nawet Pana na jednym z pierwszych maratonów dopadły właśnie jakieś problemy żołądkowe?

- Rzeczywiście miałem taką "przygodę" podczas maratonu w Berlinie, kiedy objawiła mi się grypa żołądkowa i praktycznie od 25 kilometra nie mogłem już normalnie rywalizować. Determinacja, żeby ten bieg ukończyć, była jednak na tyle duża, że udało mi się dotrzeć na metę. Ja zresztą nigdy nie zszedłem z trasy. Czasem zdarza się jednak oczywiście, że pewnym momencie wynik nie jest już ważny. Kluczowe jest, by w takim momencie pokonać własne słabości i ukończyć bieg. Dzięki temu już na mecie możemy przeanalizować, gdzie być może popełniliśmy jakiś błąd i co możemy zrobić, by uniknąć go w przyszłości. Przy zejściu z trasy taką szansę tracimy. Czasami są rzeczy niezależne od nas jak np. właśnie ta grypa żołądkowa czy warunki atmosferyczne. W Szkocji byłem przygotowany na deszcz, ale tamtejsza aura do spółki z mokrą nawierzchnią i sporą wilgotnością ostatecznie zmogły i tak sporą część uczestników.

Zaliczył Pan już praktycznie całą Wielką Brytanię. Jakie są więc te najbliższe plany biegowe?

- Mam ten luz psychiczny, że wyzwań podobnych do tego biegu w Szkocji podejmuję się zwykle raz na rok bądź półtora. Śmieję się teraz trochę, że przynajmniej do maja przyszłego roku będę mógł się znowu wreszcie cieszyć bieganiem. Szukam już jednak oczywiście kolejnych wyzwań. Już kilka dni po ukończeniu Run Across Scotland zajrzałem w kalendarz biegów międzynarodowych. To też jest jednak trudne, bo żeby znaleźć motywację do kolejnych przygotowań, to taki bieg musi być wyzwaniem, który pobudzi wyobraźnię. W Szkocji bardzo spodobało mi się to, że biegliśmy od zachodniego do wschodniego wybrzeża. Takich biegów w przedziale 300-500 kilometrów jest jednak bardzo mało na świecie, a jeśli już są, to w dość odległych miejscach na świecie. Często w takich przypadkach trzeba mieć też support (pomoc biegaczowi przez osoby z zewnątrz - przyp. red.), a koszty udziału i przygotowań są niestety bardzo wysokie.

A czy oprócz samego biegu w Szkocji, miał Pan okazję nieco zwiedzić ten kraj?

- Tak, choć miałem ten czas dość mocno ograniczony, bo tak naprawdę jedynie dwa dni na zwiedzenie Edynburga, a potem był już bieg, po którym byłem już zbyt zmęczony i zresztą tak czy inaczej musiałem też wracać do kraju. Niemniej, mogę przyznać, że to naprawdę przepiękne miejsce. Bardzo zielone, a zarazem też całkiem pagórkowate. Z Wielkiej Brytanii miałem już okazję biec w Anglii i teraz Szkocji, więc zacząłem namawiać organizatora Run Across Scotland, by w przyszłości spróbował zorganizować podobne wydarzenie w Walii lub w Irlandii Północnej. Jeśli któryś z takich biegów by się pojawił w kalendarzu, to od razu się na niego zapiszę!

W ilu krajach ogólnie miał Pan już okazję biec w różnego rodzaju zawodach?

- Wydaje mi się, że mój licznik przekroczył już 50 państw. Złapałem się już zresztą na tym, że nawet jeśli już lecę na urlop, tak jak to miało miejsce z zeszłorocznymi wakacjami w Tajlandii, to sprawdzam, czy w tym okresie nie ma w okolicy jakiegoś biegu. Mogę powiedzieć, że praktycznie całą Europę zwiedziłem już biegowo, a ogólnie nie biegałem dotąd tylko w Australii i Ameryce Południowej.

Który z tych biegów był najpiękniejszy?

- Trudno powiedzieć, mam zresztą nadzieję, że taki dopiero przede mnę! Zawody w takich miejscach jak Hawaje czy Jamajka, gdzie przebiegłem maratony, mają jednak swój urok. Zawsze powtarzam, że sport to taka dziedzina życia, która pozwala na aktywne podróżowanie.

A najcięższy? Badwater w Dolinie Śmierci?

- Oj tak! W tym roku uczestnicy mieli szczęście, bo temperatura była o około dziesięć stopni niższa niż ta, z którą my musieliśmy się zmagać w zeszłorocznej edycji. Wówczas dochodziła ona do 50 stopni, a to już jest temperatura niebezpieczna dla zdrowia i życia. Dla porównania: choć w Szkocji byłem wyziębiony, a pod względem dystansu był to bieg dłuższy, to jednak te warunki nie przeszkadzały tak, jak w Dolinie Śmierci. Tam momentami wysoka temperatura po prostu uniemożliwiała dalszy bieg.


Europejskim odpowiednikiem Badwater pod względem poziomu trudności jest za to grecki Spartathlon?

- Tak, choć tego typu biegi trudno w sumie ze sobą porównywać. Wydaje mi się mimo wszystko, że Spartathlon jest nieco łatwiejszy od Badwater, choć trzeba przyznać, że ma bardzo wymagające limity czasowe, które są sprawdzane co dwa czy trzy kilometry. Dla porównania, w Szkocji mieliśmy 11 punktów kontrolnych, na Badwater jest ich z kolei z pięć lub siedem i to są punkty oddalone od siebie co 40 kilometrów. Jeśli więc spojrzymy na tego greckiego klasyka, to różnica jest spora. W nim trzeba cały czas trzymać mocne tempo.

Niektórzy uważają, że to biegi w zimowych warunkach (np. w okolicach biegunów) są tymi najcięższymi, ale to chyba jednak te w wysokich temperaturach sprawiają więcej problemów?

- Te na biegunach też są rzeczywiście ciężkie, bo zdarzają się tam oczywiście odmrożenia. Ja się na nie nie wybieram, wolę jednak cierpieć w słońcu! Jest choćby bardzo groźny dla życia bieg La Ultra w Himalajach, gdzie ostatnio jeden z moich kolegów Polaków musiał niestety ze względów zdrowotnych zejść z trasy. To są bardzo elitarne biegi, w który uczestniczy od kilku do kilkunastu osób, z których tylko bardzo mała część dociera na metę. Tego typu wydarzenia są nie tylko bardzo kosztowne, ale też ryzykowne. Biegnie na minimum pięciu tysiącach metrów nad poziomem morza, do tego dochodzi ciężka aklimatyzacja i brak tlenu. Raczej w czymś takim więc nie wystartuję, bo mnie w biegach bardziej pociąga właśnie ten dystans i takie typowo sportowe zmaganie z innymi.

Choć w Szkocji biegał Pan na dużo niższej wysokości, to jednak nie obyło się bez problemów. Które z nich najbardziej pokrzyżowały Panu szyki?

- Osobiście w przypadku tego biegu najbardziej zawiedziony byłem nawigacją. Biegłem bez supportu, a chyba jakaś kontrola z zewnątrz by się jednak przydała, szczególnie, że przecież trzeba było walczyć nie tylko z deszczem, ale również mgłą. Trzy razy zboczyłem z trasy i straciłem przez to naprawdę dużo czasu. Ten support pomaga też w wymianie suchych rzeczy i ogrzaniu się na trasie. Drugim sporym problemem był właśnie ten deszcz oraz mokradła. Dużo brodziliśmy po kolana w błocie i w takich momentach ciężko jest o prawidłowe wykorzystanie wytrenowania czysto biegowe. No a tym trzecim problemem był sen, a właściwie jego brak. Na punktach kontrolnych kawa nie zawierała aż takiej dużej ilości kofeiny. W takim przypadku lekiem na całe zło mógłby okazać się właśnie ten support, który mógłby dostarczyć mi odpowiednią dawkę kofeiny gdzieś na trasie. Podczas pierwszej doby spałem bowiem dwie godziny, potem trzy godziny, a kolejne dwie doby po pół godziny, mając już w nogach 200 kilometrów. Zdarzało się, że na trasie urywał mi się film i zasypiałem na te dziesięć minut, nawet w deszczu w nocy. W takich przypadkach zawsze jest tak, że gdyby pobiegło się tę samą trasę jeszcze raz, to uniknęłoby się wielu błędów. Wiedziałbym choćby, na których odcinkach mógłbym użyć butów typowo asfaltowych, a na których takich z lepszym bieżnikiem. Mój wynik ze Szkocji jest więc zdecydowanie do poprawy. Wiadome jest jednak, że jak już zdecyduję się na kolejny tego typu wysiłek, to będę chciał wystartować w innym miejscu, by przeżyć kolejną przygodę.

Czyli to brak snu jest de facto tym największym przeciwnikiem ultramaratończyków?

- To rzeczywiście jest ciężka sprawa. Jak już wspomniałem, po powrocie do domu dokonałem analizy przebytej przeze mnie trasy, z której wynikało, że na drugim punkcie spałem te trzy godziny. Wydaje się, że to bardzo mało, ale to tak naprawdę było o dwie godziny za długo! Gdy dobiegłem bowiem do tego miejsca, miałem bardzo dobrą pozycję. Tylko siedem osób było na trasie, a reszta odpoczywała. Potem jeszcze dodatkowo zawiesił mi się sprzęt, więc tak naprawdę straciłem wtedy kolejne dwie godziny. Gdybym miał w tej sytuacji support, który obudziłby mnie i powiedział, że z tego punktu wybiega te kilkanaście osób, to praktycznie powinienem zerwać się w te kilka minut i wraz z nimi ruszyć na trasę i ewentualnie gdzieś po drodze to wszystko odespać. A tak byłem niestety z marszu wiele kilometrów za nimi.


Oprócz biegania od strony czysto sportowej, zajmuje się też Pan organizacją różnego rodzaju imprez sportowych. Z roku na rok w Polsce coraz więcej ludzi wychodzi na ulicę i biega. Jaka przyszłość czeka ten sport w naszym kraju?

- Wraz z liczbą biegaczy wzrasta też liczba biegów, dlatego frekwencja na niektórych z nich zaczyna spadać. Te największe imprezy cały czas są jednak na fali wznoszącej. Niemniej, pewnie w najbliższym czasie część mniejszych biegów się po prostu wykruszy, zresztą już teraz coraz częściej widzę w kalendarzu, że niektóre imprezy są odwoływane. Chcę, żeby bieganie cały czas się rozwijało, ale tak naprawdę wciąż jest tu duże pole do popisu dla nas, trenerów i specjalistów. Ludzie wciąż nie zawsze są świadomi, jak powinni się ubrać czy którą dietę należy zastosować. Ja mam nadzieję, że będę mógł się nadal dzielić z nowicjuszami moimi patentami i doświadczeniami, by uniknęli oni sytuacji, które ja sam przeżyłem na trasie. Niektórzy lekarze pukają się w głowę, gdy mówię im, że biegam po 350 kilometrów, bo to nawet na rowerze jest przecież dużo. Biegam już jednak ponad 20 lat i na szczęście cały czas jestem zdrowy. Kilka dni po takim dużym biegu mogę wyjść na trening i jest ok. Do biegania trzeba jednak podchodzić z głową, żeby to wszystko było jak najbardziej bezpieczne i to właśnie chciałbym pokazywać młodym adeptom tego sportu.

Od czego musi więc zacząć totalny amator biegania, jeśli chce bezpiecznie przebrnąć przez półmaraton bądź maraton?

- Wszystko zależy od indywidualnej historii danej osoby. Najgorsze, co można zrobić, to zacząć biegać w marcu czy w kwietniu i powiedzieć sobie, że jesienią przebiegnie się maraton. Trzeba dać sobie te dwa-trzy lata, by dzięki temu osiągnąć solidny wynik już na dystansie ponad 40 kilometrów, a nie tylko doczołgać się do mety. Trzeba też zdać sobie sprawę z tego, że jeśli w tym czasie pokonamy te kilkanaście biegów dziesięciokilometrowych, to wypracujemy sobie odpowiednią szybkość, którą potem będziemy mogli zastosować już na dłuższym dystansie. Jeśli będziemy cierpliwi, to nasz debiut w maratonie będzie naprawdę udany i w przeciwieństwie do 60/70% startujących, nawet profesjonalistów, nie przeszacujemy na starcie zakładanego czasu i swoich możliwości.

Ważna jest też bez wątpienia dieta. Czy Pan w ciągu roku stosuje jakieś ograniczenia w tej kwestii?

- Raczej nie, jem normalnie, choć oczywiście unikam takich produktów jak batony, chipy itd. Jeśli już jem jakiegoś fast-fooda, to ewentualnie raz na miesiąc lub trzy, jak najrzadziej. Przed takim startem w ultramaratonie ostatnie trzy miesiące poddaję się jednak pewnym rygorom. Jem wtedy jak najzdrowiej, staram się nie podjadać w nocy, piję dużo wody z cytryną, unikam napojów gazowanych, zwracam też uwagę na jakość mięsa i warzyw. Wszystko po to, by organizm był po prostu silniejszy. Po mocnym starcie mogę sobie pofolgować pod względem kulinarnym przez dwa-trzy dni, a później powracam do treningu, więc i także do zdrowej diety.

Wspomniał Pan o tym, że biega już od ponad 20 lat. Zaczynał więc Pan chyba bardzo wcześnie?

- Wszystko rozpoczęło się od sprintów i ta pasja do biegów w jakiś sposób do dzisiaj we mnie została. Jak zaczynałem biegać na dłuższe dystanse w latach 90., to dostęp do wiedzy był mocno ograniczony. U mnie nikt na osiedlu nie miał wówczas przebiegniętego dystansu maratońskiego, książek też raczej brakowało, nie wspominając już o Internecie. Dopiero pod koniec ubiegłego wieku zaczęły pojawiać się jakieś portale, na których bardziej doświadczeni biegacze dzielili się z nami swoją wiedzą. Na szczęście te wszystkie początki obyły się bez kontuzji. Teraz, z powszechnym dostępem do Internetu i przez to wiedzy, ten start jest znacznie ułatwiony.

W latach 90. w Poznaniu było jednak o tyle łatwiej, że wciąż całkiem prężnie działały wtedy kluby wielosekcyjne.

- Jak na przykład Warta Poznań. Mając 11 czy 12 lat i będąc z rodziny, w której nikt nie uprawiał wyczynowo sportu, zupełnie nie miałem pojęcia, gdzie się zgłosić. Kiedyś wracając z targowiska Bema na nieistniejącym już teraz żużlowym boisku Warty przez płot zauważyłem, że inni chłopacy biegają tam pod okiem trenerów. Podszedłem, powiedziałem, że lubię szybko biegać na krótki dystans, a trener zaprosił mnie wtedy na testy i tak to się jakoś wszystko zaczęło. W międzyczasie Andrzej Bakulin, były sprinter i mój późniejszy pierwszy trener, zakładał sekcję lekkoatletyczną w szkole. Pół roku biegałem w Warcie Poznań, a później już rywalizowałem w mocnej sztafecie w moim UKS-ie. Muszę jednak zaznaczyć, że ja zaczynałem i tak dość późno - moi rówieśnicy byli bowiem w tamtym momencie po trzech czy czterech latach mocnych treningów.

Teraz młodzi ludzie już się jednak tak ochoczo nie garną do uprawiania sportu jak kiedyś. Z perspektywy byłego prezesa Wielkopolskiego Związku Lekkiej Atletyki, gdzie widzi Pan problem? Co zrobić, by dzieciaki odstawiły telefony i wyszły na boisko czy bieżnię?

- Ten poziom sportowy jest tak naprawdę wśród Polaków bardzo wysoki, zarówno pod względem amatorów, jak i profesjonalistów. Zauważmy, jak dużo sukcesów w ostatnim czasie odnoszą nasi reprezentanci. Pod względem liczby medali na mistrzostwach świata jesteśmy teraz na 11. miejscu w historii, a w tej klasyfikacji przed nami jest choćby nieistniejący już Związek Radziecki, a  przegrywają w niej z nami takie potęgi sportowe jak Francja czy Hiszpania. W Wielkopolsce jest wiele wspaniałych klubów, również pod względem szkolenia młodzieży. Choć w samym Poznaniu nie mamy ani hali, ani wielkiego stadionu lekkoatletycznego, to infrastruktura wokół stolicy naszego województwa jest na naprawdę wysokim poziomie. Już teraz prowadzony jest bardzo ciekawy program "Lekkoatletyka dla każdego!", w który uczestniczy naprawdę wiele dzieci. Świetne w nim jest to, że najpierw przeprowadza się w ramach niego taki etap ogólnorozwojowy, a dopiero gdzieś w okolicach 12. czy 13. roku życia zaczyna się specjalizacja. Oczywiście zdarzają się też przypadki, w których kluby są niecierpliwe, bowiem za sukcesy swoich młodych adeptów dostają punkty, a przez to dofinansowanie. Dlatego właśnie na imprezach juniorskich jesteśmy chyba obecnie najlepsi na świecie. Problem w tym, że taki junior będący poddany treningowi seniorskiemu, jest znacznie bardziej podatny na kontuzje. Cieszę się więc z tych trenerów, którzy dają swoim zawodnikom czas na rozwój, by potem zdobywali oni medale już na imprezach seniorskich. Czasem młody lekkoatleta staje jednak przed dylematem, czy ma kontynuować swoją karierę, czy może iść do pracy. Jestem jednak dumny z tych młodych ludzi, którzy się nie poddają. Sport daje sporo w różnych aspektach życia - uczy systematyczności, samozaparcia, hartu ducha. Ja sam kiedyś stanąłem przed podobnym dylematem. Musiałem podjąć decyzję, czy dalej będę biegać sprinty, czy może jednak bardziej poświęcę się nauce na Uniwersytecie Ekonomicznym. Tak się na szczęście złożyło, że na uczelni spotkałem Janusza Grzeszczuka z Katedry Wychowania Fizycznego, który pokazał mi świat biegów długich. Jestem mu za to dzisiaj bardzo wdzięczny.

Z perspektywy czasu co sprawia więc większą radość: mocny czas na sprincie czy pokonanie biegu długodystansowego?

- Ciężko powiedzieć, bo wciąż jak patrzę na zawody sprinterskie, to sam chętnie wziąłbym udział w jakichś wydarzeniach dla weteranów. Są jednak jakieś bariery wiekowe i fizyczne, przez które nie mógłbym połączyć tego wszystkiego z biegami ultra. Choć cały czas gdzieś z tyłu głowy pojawia się myśl, że wtedy miałbym okazję startować w mistrzostwach świata czy Europy, to musiałbym niestety zrezygnować z biegów długodystansowych. Ja już chyba jestem gdzieś tam bardziej po tej stronie ultra, bo to są jednak wielkie przygody. To też jest zawsze wielkie logistyczne wydarzenie. Kiedy pakuję się na taki wyjazd, to cały pokój zawalony jest różnego rodzaju sprzętem. Choćby ostatnio do Szkocji wziąłem ze sobą trzy duże walizki. Długie dystanse dają mi również szansę dłuższej ekscytacji takim wyzwaniem. Co też kluczowe, wciąż będę mógł w nich startować przez najbliższych dobrych kilkanaście lat.

A organizacja biegów czy samo bieganie? W tym starciu co wygrywa?

- Oj, tu jeszcze ciężej wybrać. Ja zawsze mam tę duszę zawodnika, więc cały czas, dopóki widzę możliwość rozwoju, to widzę siebie jako sportowiec i to jest jednak na pierwszym miejscu. Organizacja wydarzeń jest bardzo wyczerpująca, ale daje dużo satysfakcji, że robi się coś dla innych. Owa satysfakcja dochodzi do mnie, gdy patrzę na zdjęcia i filmy osób wbiegających na metę. Ja zawsze żałuję, że nie mogę stratować wraz z nimi w organizowanych przeze mnie biegach. Tu muszę napomnieć o dużym wsparciu, które dają mi dwaj Damianowie: Drążkiewicz i Kaczmarek, z którymi współpracuję przy różnych projektach. Świetnie jest obserwować ludzi, którzy biją swój rekord życiowy na dziesięć kilometrów lub po raz pierwszy pokonują taki dystans. A ukoronowaniem mojej działalności w roli organizatora był chyba jednak ten Bieg Niepodległości, kiedy ponad 22 tysiące osób stanęło na trasie i utworzyło największą żywą flagę w historii Polski. To był trzeci największy bieg na tym dystansie w historii Europy i dziesiąty w skali świata. I takie wydarzenie rzeczywiście przynosi znacznie większą, acz też nieco inną satysfakcję niż przebiegnięcie ultramaratonu.


Wróćmy jeszcze na chwilę do tematu infrastruktury. Ta wokół szkół poprawia się z roku na rok, ale wspomnianej już hali ani stadionu lekkoatletycznego z prawdziwego zdarzenia jakoś w Poznaniu nie możemy się doczekać. Z czego to wynika?

- Rzeczywiście, był czas, kiedy w szczególności budowę hali można było sfinalizować i zrealizować. W momencie, kiedy ja byłem prezesem WZLA, wtedy był właśnie najlepszy okres, ponieważ sprzyjały nam zarówno władze miasta, jak i Ministerstwo Sportu. Niestety z wielu powodów wówczas do rozpoczęcia budowy nie doszło, a ta hala naprawdę jest Poznaniowi niezbędna. Już nie tylko dla samych zawodników z Poznania czy Wielkopolski, ale też dla popularyzacji lekkoatletyki wśród dzieci i młodzieży, by mogli oni trenować również zimą. Gdyby patrzeć w dokumentację, to już dzisiaj ta hala powinna stać. W tym momencie leży to już jednak w gestii obecnych władz i mi pozostaje jedynie trzymać kciuki za powodzenie tej inwestycji.

Mamy jednak legendarny Poznań Maraton, do tego też Półmaraton, są biegi wokół Malty czy nad Rusałką. Dla biegania Poznań to chyba mimo wszystko dobre miasto?

- Te osoby, które rozpoczynają przygodę z bieganiem, mają w Poznaniu bardzo dużo możliwości. Wiosną jest Półmaraton i Recordowa Dziesiatka, jesienią zaś Maraton i Bieg Niepodległości RunPoland. To taka flagowa czwórka poznańskich biegów. Wszystkie te biegi są na zróżnicowanych dystansach i różnej nawierzchni, a do tego dochodzi jeszcze cały szereg mniejszych imprez. To duża zmiana w porównaniu z moimi początkami. Wtedy był jeden bieg nad Rusałką, takich typowo asfaltowych wówczas chyba w ogóle nie było. Teraz każdy może znaleźć coś dla siebie.

A Pan biega jeszcze w jakimś poznańskim biegu?

- Tak! Troszeczkę to śmiesznie zabrzmi, ale kiedy w Szkocji dystans jednego maratonu jest pomiędzy dwoma punktami kontrolnymi, można pomyśleć, że te nieco ponad 40 kilometrów to dla mnie teraz jedynie taka przebieżka. Cały czas jednak uważam, że bieg maratoński na asfalcie na czas jest wciąż bardzo trudny, chyba nawet cięższy niż bieg ultra. Musimy kontrolować tak naprawdę każdą sekundę, każdy kilometr. Nie ma czasu na momenty kryzysu. Ja, biegnąc maraton, mam widełki czasowe, po około dwie-trzy sekundy na kilometr. Jeśli nieco mocniej zawieje czy będzie stromy podbieg, cały mój wysiłek może pójść na marne. To wyczerpanie na mecie jest więc znacznie cięższe niż po biegu ultra. Ja te biegi maratońskie często traktuję jako element treningu lub przygotowań. W tym poznańskim oczywiście wystartuję, już zresztą po raz 19. Raz zdarzyło mi się ominąć w nim start, ponieważ akurat byłem wtedy po antybiotykach i nie chciałem wtedy ryzykować. Tuż po wirusach czy przebytej grypie nie należy się jednak od razu rzucać na takie dystanse.

Mówi Pan o tym wyczerpaniu na ostatnich kilkunastu kilometrach. Czym jest ta słynna ściana, przed którą staje biegacz podczas maratonu? 

- Występuje ona, gdy w naszym organizmie dochodzi do dużego zakwaszenia. Na biegach ultra ona występuje po kilka czy kilkanaście razy. Tam z powodów większych limitów czasowych mamy jednak w takiej sytuacji możliwość chwilowej regeneracji czy odpoczynku. Podczas maratonu możemy jej uniknąć, jeśli dobierzemy optymalne dla nas, a przy tym stałe tempo. Oczywiście gorsze samopoczucie i tak nas dopadnie, ale na około 35. kilometrze, nie zaś na 25. czy słynnym 30. Co ciekawe, nawet elita światowa ma czasem ten kryzys, ale my po prostu tego nie zauważamy. Wszystko zależy tak naprawdę od dobrze dobranego treningu i prawidłowego tempa. Ja już mam przebiegniętych ponad 70 maratonów i 40 biegów ultra. I na pewno podczas większości z nich prędzej czy później dopadał mnie ten kryzys.

A kiedy trzeba odpocząć od biegania, czym się Pan zajmuje w tak zwanym wolnym czasie?

- Zdarzało mi się jeździć na snowboardzie, a w okresie szkoły średniej studiów dużo grałem w tenisa. Teraz w sumie nie za bardzo mam jednak z kim! Uwielbiam też tenis stołowy, lubię oczywiście piłkę nożną. Co do roweru, to zdarzyło mi się go kiedyś oddać znajomym, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że więcej biegam, niż na nim jeżdżę. Prawda jest taka, że cały rok oprócz okresu roztrenowania poświęcam bieganiu. Przymierzałem się do triathlonu, ale odbywało się to gdzieś tam kosztem biegów ultra i jednak podjąłem decyzję, że trzeba to przełożyć na późniejszy termin. Póki co skupiam się na długich dystansach biegowych, a to też jest bardzo czasochłonne - niekiedy jest to od 7 do 11 treningów tygodniowo. Kiedy przygotowałem się do Szkocji, to nie było tak, że mogłem sobie wyjść i pokonać dyszkę, tylko trzeba było regularnie biegać po te 20 czy 30 kilometrów, a w weekendy nawet 50, a to już jest cały dzień. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze przecież regeneracja.


Teraz weźmie Pan udział w kilku maratonach, a jakie są te plany dalekosiężne? 

- Są biegi w okolicach 500 czy 1000 kilometrów. Są biegi bardzo dalekie, przez kilka krajów, tzw. etapowe. To wszystko jednak, jak już mówiłem, wiąże się ze sporymi kosztami, a także poświęceniem czasu, bo takie imprezy trwają czasem po kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt dni. Najdłuższą imprezą, w której wziąłem udział, było dziesięć biegów ultra w dziesięć dni, ale razem z przejazdem zajęło to wszystko około dwóch tygodni. Bardzo żałuję, że nie ma już biegu przez całą Australię, którego dystans wynosił około 1600 kilometrów. Chciałbym znaleźć taki bieg, w którym niekoniecznie potrzebuję supportu. Cały czas więc szukam nowych wyzwań, które mnie jakoś zainspirują.

Narciarzom życzy się połamania nart, a czego należy życzyć ultramaratończykom?

- Też mówi się połamania nóg! Najważniejsze jest zdrowie, bo dzięki nim można realizować swoją pasję i brać udział w tych wielu wspaniałych wydarzeniach biegowych.

Artura Kujawińskiego i jego biegowe przygody możecie śledzić za pośrednictwem jego oficjalnego fanpage'a. Za gościnę podczas wywiadu bardzo dziękuję natomiast W Filżance Cafe.

Piotrek Przyborowski
📷 Artur Kujawiński / Archiwum prywatne, Piotrek Przyborowski / aosporcie.pl

0 komentarze:

Prześlij komentarz