aosporcieaosporcieaosporcie

12 sierpnia 2019

Będziemy zawsze z Tobą na dobre i na złe!


Choć w piątkowy wieczór ponad 30 tysięcy kibiców opuszczało Stadion Miejski w Poznaniu w raczej słabym nastroju, to niewykluczone, że bardzo duża część z nich powróci już na kolejny domowy mecz Lecha Poznań w stolicy Wielkopolski. Kolejorz ze Śląskiem Wrocław co prawda bowiem przegrał 1:3, ale pokazał coś, czego brakowało przy Bułgarskiej już dawno - ambicję, determinację i walkę do końca.

Te trzy cechy przewinęły się już tutaj w tekście po spotkaniu z Wisłą Płock. Tak jak bowiem dwa tygodnie temu w spotkaniu z płocczanami, tak i w piątkowy wieczór podczas meczu ze Śląskiem Lech naprawdę się starał. Różnice są dwie - po pierwsze, Śląsk prowadzony przez Vitezslav Lavickę przewyższa Wisłę Płock przynajmniej o klasę; po drugie, w starciu z Nafciarzami Lech miał po ludzku trochę więcej szczęścia.

Wynik się nie zgadza, to oczywiste. Lech dostał szybkiego gonga już na początku spotkania w postaci gola rzutu karnego. Pal licho, czy ten karny rzeczywiście był (większość ekspertów uważa, ze był, ja mam nieco inne zdanie na ten temat). Ważne jest, że w minionym sezonie Lech po takim ciosie już by się pewnie nie podniósł. Przez ponad 80 minut te ponad 30 tysięcy kibiców oglądałoby ligową papkę i desperackie ataki Kolejorza, z których nie wynikałoby nic wartego uwagi.

Tymczasem Lech trenera Żurawia jest inny. Wyrównał stosunkowo szybko, po kilku minutach za sprawą będącego w galaktycznej formie Darko Jevticia. Jego rajd, wykończenie, piłka pędząca do bramki Śląska między nogami bezradnego Piotra Celebana - coś niesamowitego.

Vitezslav Lavicka miał jednak plan na to spotkanie, plan całkiem przemyślany, zakładający naciskanie Lecha już na jego połowie, wręcz w jego polu karnym. Wszak wiadomo, że Kolejorz Żurawia ma rozpoczynać akcję już od bramkarza, krótkimi podaniami. To właśnie ten pressing doprowadził do wspomnianego już rzutu karnego, a więc de facto pierwszej bramki dla Śląska. Nawet czeski szkoleniowiec nie spodziewał się jednak, że bohaterem spotkania zostanie... Łukasz Broź. Najpierw fantastyczny strzał tuż zza szesnastki, później świetne wykorzystanie przepięknego podania innego ex-Legionisty Krzysztofa Mączyńskiego z kilkudziesięciu metrów. 27. minuta. 1:3. Kurtyna?

Ależ skąd! Lech walczył, atakował i próbował strzelić najpierw kontaktowego, a później wyrównującego gola. Po prostu się to nie udało. W bramce wrocławian cuda wyprawiał Matus Putnocky. A gdyby tego dnia skuteczniejszy był Chrisitian Gytkjaer, pewnie nie tylko pisałbym teraz o ambitnym Lechu, ale być może też zwycięskim. Ale choć nieskuteczność Duńczyka może martwić, to są inne pozytywy. To postawa trzech bardziej doświadczonych zawodników. Dwaj z nich sprawiają, że Lech ma teraz chyba najsilniejszy środek pola w całej Ekstraklasie . Darko Jevtić i Pedro Tiba grają po prostu futbol ponad tę ligę. Trzeci z nich, dotychczas zupełnie nieobecny w tym sezonie, to Maciej Makuszewski. W piątek wreszcie dostał szansę od trenera Żurawia i choć zagrał tylko 20 minut, to wykorzystał je w zupełności. Niespodzianką byłby jego brak w pierwszym składzie w kolejnym ligowym meczu z Arką. Spotkaniu, w którym Lech musi zrehabilitować się na szczęście nie pod względem gry, lecz wyniku.

Czytaj też:
Odrodził się jak Feniks z popiołów. Szalony rok Darko Jevticia
Jest jeszcze jeden fakt, który daje dużo optymizmu. W piątek stadion po raz pierwszy od miesięcy może nie pękał w szwach, ale pod względem frekwencji wyglądał przyzwoicie. Do tego kibice na trybunach już po raz kolejny pokazali, że w projekt trenera Dariusza Żurawia naprawdę wierzą i są skłonni dać mu nie tylko kredyt zaufania, ale i czas. Ten jest niezbędny, by stworzyć z tych wielu młodych chłopaków grających teraz w Lechu drużynę zdolną walczyć o najwyższe cele. Drużynę, z którą kibice zawsze będą na dobre i na złe.

Piotrek Przyborowski
📷 foto: Twitter / @petucki

0 komentarze:

Prześlij komentarz